Uwielbiam ścigać złoczyńców, ale nie polować na Bogu ducha winnych ludzi, którzy palą trawkę — mówi Jamese Pugel, szefe policji w Seattle, który przyjechał do Polski na zaproszenie Polskiej Sieci Polityki Narkotykowej.
Czytaj całość
Maciej Stasiński: Jest pan i teoretykiem, i praktykiem policyjnym. Czemu ludzie, rządy, kraje wolą karać za narkotyki, niż leczyć?
James Pugel: Moim zdaniem problem zakazywania i karania bierze się stąd, że swoje moralne albo religijne przekonania ludzie próbują przenosić do sfery polityki i życia publicznego. Nie jestem naukowcem ani badaczem uzależnień. Zajmuję się przestępczością i zastanawiało mnie, czemu mamy kryminalizować postępowanie pozbawione przemocy wobec innych tylko dlatego, że ludzie coś zażywają.
Sądzę, że chodzi o reakcję obronną: ludzie czują się zagrożeni zachowaniami innych pod wpływem używek. Ich poczucie porządku i bezpieczeństwa jest zakłócone, gdy ktoś leży, śpi, wymiotuje czy sika w miejscach publicznych. Ja to rozumiem i uważam, że należy interweniować. Ale to nie znaczy, że aresztować czy skazywać.
Od kiedy pracuję w policji, stopniowo legalizujemy tzw. pozostawanie pod wpływem publicznie. Kiedyś za to automatycznie zamykaliśmy.
Zorientowałem się, że ciągle aresztujemy tych samych ludzi, czyli konsumentów i handlujących minimalnymi ilościami, którzy niczego złego nikomu nie robili. Bardzo rzadko natomiast udawało nam się dosięgnąć grube ryby, prawdziwych hurtowych dilerów. A oni niczym osobiście nie ryzykują, nie handlują na ulicach, w parkach czy barach, sami nie biorą narkotyków. Mimo to zarabiają krocie. Pozostawali poza naszym zasięgiem, bo sadzaliśmy płotki i ludzi całkiem niewinnych.